Codzienny, niby banalny dylemat, ale choć wybór wydaje się prosty, to często taki nie jest. A stoi za tym więcej niż nam się wydaje. Nastrój, wspomnienia, plany na dzień, samopoczucie, pogoda i masa innych czynników. Niektórym wystarczy jeden zapach na co dzień, na cały rok, na wszystkie okazje. Ja należę do tej grupy, która czasem stoi przed półką dłużej, niż zajmuje wybór ubrania. I to nie dlatego, że jestem niezdecydowana. Po prostu wiem, że zapach może odmienić dzień albo go doskonale podkreślić.
Nie wybieram zapachu do pogody. To nie znaczy, że jestem całkiem odporna na otaczające mnie warunki, bo np. w 30-stopniowym upale nie sięgnę po zadymionego, ambrowego potwora, choć zdarzało mi się robić wyjątki. Ale z drugiej strony, nie wierzę w sztywne podziały: ten zapach jest tylko na zimę, a ten tylko na lato. Noszę to, co współgra z tym, co czuję danego dnia, a nie z tym, co mówi termometr czy pora roku.
A może ja akurat w lipcu czuję się jak w listopadzie?
Kiedy przeglądam swoją kolekcję, nie myślę: „co będzie pasowało do pogody”, a raczej: „czy nie umrę dziś od niego?”. Czasem potrzebuję lekkości molekuł lub zielonej herbaty, cytrusów, czegoś świeżego, jak czysta bawełna. Ale są też takie dni, kiedy nawet w upale chcę pachnieć jak kadzidło w ciemnej katedrze i to nie dlatego, że to pasuje, tylko dlatego, że tego akurat potrzebuję. Perfumy są dla mnie jak uzupełnienie mnie, niewidzialne ale odczuwalne, taka kropka nad „i”. I choć wciąż pojawiają się zapachowe trendy, sezonowe podpowiedzi, a nawet „przewodniki użytkowania”, to najważniejsze jest to, co dzieje się między skórą, a zapachem. A to nie zawsze da się wytłumaczyć logiką.
Kiedy zasady nie działają
Są zapachy, które kocham całym sercem, ale wystarczy, że zrobi się ciepło, to natychmiast mam ochotę zamknąć je w ciemnej szafce i nie wyjmować aż do października. Niektóre nuty stają się w upale wręcz nieznośne duszne, przytłaczające a nawet męczące. Mam tak ze zwierzęcymi nutami, ale nie takimi, które pełnią rolę bazy i przede wszystkim utrwalają zapach, ale z tymi, które naprawdę dają po nosie. Coś, co zimą otula jak miękki szal, latem zamienia się w ciasny, gryzący sweter. I choć nie chcę kierować się sezonowymi regułami, są takie momenty, kiedy skóra po prostu kategorycznie je odrzuca.
Ale bywa też odwrotnie. Są zapachy, które z założenia powinny być „letnie”- pełne cytrusów, wodnych nut, zieleni. I owszem, doceniam ich lekkość i przewiewność, ale czasem brakuje mi w nich… czegoś. Pazura? Charakteru? Może nawet lekkiej niedoskonałości, tej szorstkości, którą dają nuty żywiczne, drzewne, dymne. Czasem chcę się nimi otulić, nawet jeśli z tyłu głowy słyszę: „nie, nie, nie, udusisz się.” A jednak psikam. I okazuje się, że to był najlepszy wybór z możliwych.
To właśnie dlatego trudno mi wierzyć w zasadę „ jak lato to świeżaki, a zimą kadzidła”. Bo w świecie perfum nie chodzi tylko o temperaturę na zewnątrz, ale o to, co dzieje się wewnątrz. We mnie.
Niektóre perfumy to dla mnie małe dzieła sztuki. Kocham je za to, że są gęste, pełne, złożone, czasem aż przesadne. Takie, które zostają w pamięci i na ubraniach przez długie godziny. Ale nawet one, choćby były najpiękniejsze to nie zawsze sprawdzają się wtedy, kiedy chciałabym po nie sięgnąć.
Weźmy Al Contrario – orzechowy, słodki, balsamiczny zapach, który zimą działa jak deser dla duszy. Ciepło kakao, palony cukier, nuta brązowej słodyczy. Jest tak intensywny, że momentami aż gęsty. Kiedy temperatura spada, daje poczucie komfortu i otulenia. Ale w lipcowym upale ta sama słodycz zamienia się w ciężką mgłę, która nie chce się rozproszyć. Zaczyna dudnić w nozdrzach, staje się zbyt lepka, zbyt bliska, zbyt głośna. I wtedy nawet moja tolerancja na mocne akordy mówi: „oszalalaś”.
Podobnie jest ze Spirito Fiorentino. Kocham tę kompozycję za jej szafranową odwagę, toskańską skórę i złocistą ambrowość. Ale przy całym swoim pięknie, potrafi być bezlitosna. To nie jest zapach, który prosi o uwagę tylko ją wymusza :D, jak atencjusz. Są inne kompozycje o podobnej mocy, które potrafią to zrobić z większą subtelnością, ale Spirito to raczej arystokratyczna szarża – potężna, bezkompromisowa, dominująca, choć zimą oczywiście mnie zachwyca. A jednak… trzymam go na półce jak zbroję na specjalne okazje. Po prostu nie na upały.
Z drugiej strony jako miłośniczka mocnych zapachów, często nie umiem zachwycić się delikatnością. Lekkie kompozycje bywają dla mnie zbyt oczywiste, za mało złożone, szybko się ulatniają. Ale są wyjątki. Zawsze mam przy sobie molekuły, które traktuję jak zapachowy grunt i pozwalają mi połączyć coś ulotnego z czymś głębszym. Lubię też sięgać po wody perfumowane z Giardino Benessere, które świetnie się miksują i tworzą ciekawe, bardziej charakterne warianty świeżości. Na przykład: męska Salaria, dobrze znana i kochana, przez wielu wręcz wykupywana „paletami”, sama w sobie jest mocno morska i słona. Ale wystarczy połączyć ją z cieplejszym M&J albo Nero Nepal, i dzieje się magia. Zapach robi się drzewny, nabiera struktury.. Świeżość zostaje, ale nie jest już taka oczywista, jest „z drugim dnem”.

Zapachy „na przekór”
No błagam! Każdy ma takiego ulubieńca, którym inni nie wyobrażają się psikać, a Ty możesz się w nim kąpać. Nie da się ukryć, są takie kompozycje, które noszę niezależnie od pogody. Bo są dla mnie jak emocje, a emocji nie da się dopasować do prognozy. Sirrah to zapach, który „wyżera skórę”- tak go nazywamy tu w Butiku, ale to nie jest zarzut, tylko komplement. To intensywna, mocna kompozycja, niemal musująca, pełna życia i beztroski. Kojarzy mi się z latem, z Aperolem, ze śmiechem, wakacyjnym luzem. Niezależnie od tego, czy za oknem są 33 stopnie, czy pada deszcz, Sirrah pachnie jak słońce. I nigdy nie mam ochoty go odłożyć.
To właśnie przykład zapachu „na przekór”- teoretycznie za mocny na lato, a jednak daje mi radość i lekkość. Bo w tym wszystkim nie chodzi tylko o skład, o kategorię, o analizę nut głowy i bazy. Chodzi o emocję, o wspomnienie, o nastrój. I właśnie dlatego pytanie „czym by się tu psiknąć?” nigdy nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Każdy dzień przynosi inną.
Sirrah nie jest jedyny. Mam też Bigię – kompozycję, w której zakochałam się dziesięć lat temu i która towarzyszy mi do dziś jak zapachowy talizman. Jest orientalna, otulająca, ma w sobie coś z ciężkiego, wełnianego szala, ale też z lekkiego jedwabiu, który opada na skórę w letni wieczór. Zimą Bigia jest jak miękki, komfortowy i kojący płaszczyk. Wieczorami staje się zmysłową zagadką. Miesza różę z suchością drewna i czymś, co przypomina zapach świeżego prania. Ale latem? Latem wcale nie chowam jej głęboko do szuflady. Bo latem Bigia potrafi być sensualna i nieoczywista, a rozwija się na gorącej skórze zupełnie inaczej, odsłania inne warstwy, bardziej cielesne i lekkie.
I znów- niby reguły mówią jedno, a doświadczenie i emocje coś zupełnie innego.
Cichy szept lub krzyczący wrzask
Czasem zapach to maska, niekiedy transparentny welon. A czasem pełnoprawny głos, który mówi coś o mnie, zanim jeszcze ja otworzę usta. Wybór zapachu to nie tylko estetyczna decyzja, to decyzja emocjonalna i tożsamościowa. Sięgam po określony flakon, kiedy chcę coś zakomunikować, ale niekoniecznie komuś, czasem samej sobie.
Bywają dni, kiedy chcę być lekka, przezroczysta, niewidzialna. I wtedy wybieram coś delikatnego. Może molekuły, może miks z Giardino, coś, co nie zostawia ogona, tylko zostaje przy mnie. Nie walczy o uwagę, nie zostawia śladu w windzie. Jest mój i tylko mój.
Ale są też momenty, kiedy mam ochotę być tą, którą czuć zanim jeszcze wejdzie do pokoju. Wtedy nie ma kompromisów – wtedy są skóra, ambra, dym, szafran i oud. Nie po to, żeby robić wrażenie. Po to, żeby poczuć, że istnieję w pełnej okazałości, że zajmuję miejsce, mam głos, jestem obecna. Czasem zapach robi to za mnie.
To dlatego wybieram perfumy nie do okazji, nie do pogody, a do siebie. I to „ja” codziennie pachnie trochę inaczej.

Czym by się tu…
Czym by się tu psiknąć?
To pytanie wraca do mnie każdego dnia. I choć półka z perfumami się nie zmienia (albo zmienia się tylko odrobinę), za każdym razem odpowiedź brzmi inaczej. Czasem mam ochotę na coś znanego, bezpiecznego. Innym razem sięgam po flakon, którego nie używałam od miesięcy i odkrywam go na nowo. Nie jestem wierna sezonom, kategoriom, modzie ani nawet zasadom zdrowego rozsądku (akurat ten czujnik często u mnie szwankuje :D). Bo perfumy to dla mnie nie tylko zapach. To wybór emocjonalny. To odpowiedź na pytanie, którego może nawet nie zadałam. To intuicja. To głos cichy albo donośny. To czasem tylko kropka nad „i”, a czasem cały alfabet.
Więc czym by się tu dziś?
Jeszcze nie wiem. Ale wiem, że odpowiedź będzie tylko moja.