Orientalni mocarze

Zanim oud wjechał na salony europejskich perfumerii i zajął tam swoje zasłużone, złote miejsce na podium, przez setki lat był skarbem Bliskiego Wschodu, Azji i Indii. To właśnie tam uczono się, jak wydobyć z czarnego, żywicznego drewna agarowego absolut – składnik, który dziś jest jednym z najdroższych surowców w perfumiarstwie. Nie bez powodu oud nazywany jest czarnym złotem. Pachnie głęboko, dymnie, balsamicznie. Trochę jak stare drewno, trochę jak kadzidło, czasem jak rozgrzana skóra. Potrafi być dominujący, wręcz dziki, ale to właśnie jego dzikość tak bardzo przyciąga.

Warto tu zaznaczyć, że oud oudowi nierówny. W masowych kompozycjach często stosuje się jego syntetyczną wersję. Cóż, jest tańsza i często prostsza w odbiorze, co pozwala na wyprodukowanie zapachów w gigantycznej, masowej ilości. Syntetyczny oud nie ma tej głębi, tej wielowymiarowości, tej zwierzęcej, pierwotnej nuty, która rozwija się godzinami na skórze. Naturalny oud zmienia się, opowiada historię, mieni się tysiącem odcieni. A że istnieje kilka gatunków drzew agarowych, jego zapach bywa różny: bardziej ziemisty, słodkawy, suchy, zwierzęcy albo aksamitnie dymny. To właśnie nisza, ta bardziej bezkompromisowa część perfumowego świata, uczyniła z oudu swój znak rozpoznawczy. Bo w niszy liczy się nie tylko efekt, ale i jakość. Tutaj naturalne składniki mają pierwszeństwo, a oud dostaje tron, zamiast ról drugoplanowych. I choć orientalnych kompozycji mamy dostatek, to właśnie te z naturalnym oudem pokazują, co naprawdę znaczy „perfumowy charakter”. Zatem, spotykamy się tu wszyscy, aby porozmawiać o marce Terenzi, która to operuje różnorodnymi składnikami i jak każdy prawdziwy wielbiciel wie, słynie z uwielbienia do marakui. Ale wśród jej zapachów znajdziemy kompozycje z różnych kategorii, w tym również orientalne. I nie, nie oznacza to, że Paolo „umie tylko w Kirke”. Pokażę Wam dziś takie perełki, że trudno będzie uwierzyć, że to włoska robota.

Perfumowy manifest siły- Alioth

Uznałam, że na Aliotha to ja potrzebuję trochę więcej miejsca 🙂

Zaczynamy wiec „z grubej rury”, czyli od linii Assoluto. Dla niewtajemniczonych: to najdroższa, najbardziej ekskluzywna seria w ofercie Tiziana Terenzi. I tu nie płaci się tylko za luksusową butelkę i złote detale. Tu płaci się za czas, historię i składniki, których już się po prostu… nie da zdobyć. Rodzina Terenzi zajmuje się tworzeniem zapachów od ponad 50 lat, a to oznacza, że mają w swoich zbiorach prawdziwe skarby- naturalne olejki piżma i ambry, pozyskane w czasach, gdy ich stosowanie nie było jeszcze zabronione. Te zapasy nie są nieograniczone. Kiedy się skończą – kompozycje znikną. Bez możliwości ponownej produkcji. I to nie jest marketingowy trik tylko po prostu fakt. Flakony z linii Assoluto przyjeżdżają do nas w bardzo ograniczonych ilościach. A same zapachy? Esencjonalne do granic. Wielowymiarowe, głębokie, pełne tajemnic i emocji. To są te perfumy, które nie wyparowują po godzinie. One wiążą się ze skórą jak tatuaż i nawet po kąpieli potrafią się gdzieś w tle tlić. To jest zapachowa obecność, a nie przelotna mgiełka. I właśnie taki jest Alioth – absolutny mocarz. Gęsty, skoncentrowany, hipnotyzujący. Pierwsze uderzenie? Szafran. Mocny, ostry, lekko przydymiony. Nie ma tu żadnego czajenia się, żadnych preludiów. Szafran przejmuje kontrolę od pierwszego kontaktu. A potem… dzieje się magia. Wchodzi absolut bułgarskiej róży – nie byle jakiej, bo do wyprodukowania jednej uncji tego olejku potrzeba aż 1000 płatków róż. To róża aksamitna, miodowa, głęboka, nie żadna różana mydełko-zabawa.

Ale prawdziwą duszą Aliotha jest oud i to w podwójnym wydaniu. Mamy tu oud kambodżański- ciemny, wilgotny, słodkawy, niemal drzewno-śliwkowy. I do tego oud indyjski – bardziej suchy, skórzany, z tym charakterystycznym, lekko animalnym podbiciem. Ten duet naprawdę daje po nosie, ale w taki sposób, że nie można się oderwać. Jak wciągający dym kadzidła, jak dotyk luksusu, który zostaje z Tobą na długo. Alioth to zapach, który ma coś z królewskiego płaszcza, ciężkiego, ozdobnego, pełnego historii. Nie nosi się go codziennie, ale kiedy już go założysz, czujesz, że to coś więcej, niż perfumy. To manifest obecności. I umówmy się – pachnie obłędnie.

Bigia- kobiecość z pazurem i białym oudem

Bigia to dla mnie zapach, który już zawsze będzie pachnącym sentymentem i powrotem do własnych perfumowych początków. Mam go na półce nieprzerwanie od 10 lat. I nieskromnie przyznam, że przez ten czas udało mi się zarazić nim naprawdę sporo osób. To taki zapach, który kiedy raz poznasz, zostaje z Tobą, albo przynajmniej w Twojej pamięci, na długo. W Bigii zakochałam się za to, co nazywam zmysłową kobiecością. To nie jest kokieteria ani landrynkowa słodycz. To jest kobiecość pewna siebie, ciepła, ale z charakterem. Trochę tajemnicza, trochę cielesna. Kompozycja otwiera się znajomym mi już szafranem, znów intensywnym, lekko pikantnym, jakby muskał zmysły złotem. Obok niego pojawia się absolut róży, który dodaje kompozycji miękkości i klasy. Ale tu dzieje się coś jeszcze. Do gry wchodzi róża piżmowa, z charakterystycznym czystym tłem. Pachnie jak świeżo wyprana bawełna wysuszona w słońcu, ale nie jest banalna. To czystość z elegancją i świetlistym piżmem, z odrobiną lekkości i oddechu. No i wreszcie- biały oud. I to on robi tutaj największą robotę. Nie spodziewajcie się dzikiej zwierzęcości czy ciężkiej, przytłaczającej nuty. Biały oud to wersja wyrafinowana. Kremowa, aksamitna, drzewna, pozbawiona brudu, ale z głębią. To oud, który szepcze. Delikatnie wygładza całość, dodaje miękkości i elegancji. Pachnie czysto, trochę pudrowo, subtelnie. Daje tej kompozycji szlachetny, spokojny ton, bez rezygnacji z charakteru. Bigia ma w sobie coś wyjątkowego. Potrafi być otulająca i ciepła, ale jednocześnie ma pazur. Jest kobieca, ale nie ugrzeczniona. To perfumy, które mówią: „Wiem, kim jestem. I nie muszę tego nikomu tłumaczyć”.

Budyniowa dzikość Themisa

Themis to zapach, który powinien mieć ostrzeżenie: tylko dla odważnych nosów albo dla tych, które lubią się trochę pobrudzić, zanim zrobi się słodko. To kompozycja z linii Giardino Benessere, mniej rozpoznawalnej niż Tiziana Terenzi, ale nie mniej intrygującej, szczególnie dla miłośników oudu w jego bardziej niegrzecznej wersji. Ten zapach jest jak dzikość ubrana w jedwabny szlafrok. Oud gra tu pierwsze skrzypce i to nie byle jaki, bo są go tu aż cztery rodzaje: indyjski, indonezyjski, kambodżański i tzw. czarny oud, który pachnie jakby ktoś zamknął w butelce kawałek dymnego, ciemnego lasu o świcie. Każdy z nich wnosi coś innego. Jeden daje zwierzęcą intensywność, drugi suchą drzewność, trzeci delikatną słodycz, a czwarty… czysty mrok. Ale nie myślcie, że Themis to tylko oudowa bomba. On ewoluuje. Początkowo uderzają szafran i żywice – intensywne, gęste, jak nagrzany bursztyn. Ale wystarczy dać mu chwilę, odczekać ten pierwszy rzut, i wtedy robi się naprawdę ciekawie. Zaczyna wychodzić na wierzch nuta, która sprawia, że Themis staje się… apetyczny. Tak, jest w nim coś budyniowego. Nie przesłodzonego, nie syntetycznego tylko miękko waniliowego, lekko mlecznego, jakby oud zanurzył się w śmietance. Jest tu coś do zjedzenia, ale nie dosłownie, bardziej do podziwiania i smakowania na skórze. A gdy już przestaniesz się zastanawiać, czy naprawdę czujesz budyń w oudzie, wchodzi paczula. Nie dominuje, ale pięknie wiąże wszystko w całość i dodaje ziemistego charakteru, jakby mówiła: „spokojnie, jestem tu, żeby to wszystko uporządkować”.

Themis to zapach dla tych, którzy nie boją się zapachowych eksperymentów. Dla tych, którzy kochają oudy, szczególnie te dzikie, pierwotne, ale z miękkim, słodkim akcentem. Nie udaje, że jest łatwy. Ale kiedy już się go zrozumie – wciąga jak ciepły koc pachnący dymem, kremem waniliowym i tajemnicą.

Bez marakui? No jak! 😀

Nie byłabym sobą, gdybym nie przemyciła gdzieś w tym zestawieniu marakui. No bo jak to tak, orientalni mocarze, a bez owocowego pazura?
Wchodzi więc na scenę Halley, czyli zapach, który na pierwszy rzut nosa niekoniecznie kojarzy się z oudem. I właśnie dlatego musiał się tu znaleźć. To kompozycja, która z pewnością przypadnie do gustu fanom Kirke Overdose czy Stricniny – tych zapachów, które łączą owocowy wybuch z lekko ciemniejszym, bardziej złożonym tłem. Halley urzeka niemal od razu, bo tu marakuja w otwarciu jest soczysta, lekko kwaśna, wręcz uzależniająca. Towarzyszą jej czarna porzeczka i brzoskwinia, tworząc tropikalny koktajl, który nie jest przesłodzony ani dziecinny tylko po prostu dobrze zblendowany. Mam wrażenie, że właśnie te owoce zarzucają haczyk na wszystkich tych, którzy na samo hasło „oud” przewracają oczami. I rzeczywiście, oud w tej kompozycji nie atakuje. Migocze w tle, nadaje głębi, balansuje słodycz, wprowadza lekko orientalny akcent, ale nie przejmuje kontroli. To taka wersja oudu, która daje się lubić nawet sceptykom. I nie bez powodu, bo to oud z Laosu, który wyróżnia się swoją łagodnością i aksamitnym charakterem. Laotański oud bywa kremowy, nieco słodkawy, często z nutami przypominającymi kakao, lekkie kadzidło albo wysuszone drewno. Ma w sobie ciepło, ale bez tej intensywnej, zwierzęcej nuty znanej z bardziej „surowych” odmian. W kompozycji Halley idealnie dopina całość. To dowód na to, że oud nie zawsze musi być ciężki i dominujący. Może być też świetlisty, kobiecy i nowoczesny. A z marakują? No cóż… Przecież to Włochy, czego chcesz, Dolce Vita! 😀

Mandragola. Lukrecja byłaby dumna

Z tym zapachem wiąże się historia, która do dziś zostaje mi w pamięci i za każdym razem, kiedy sięgam po Mandragolę, widzę przed oczami tamten moment. Pewnego bardzo słonecznego dnia, w naszym Butiku pojawiła się klientka. Zdecydowana, uśmiechnięta, jakby doskonale wiedziała, po co przyszła. Bez słowa sięgnęła po flakon z czerwonej kolekcji V Canto i rozpyliła wokół siebie dość konkretną perfumową mgłę. Potem spojrzała na mnie i powiedziała tylko jedno słowo:
„Doskonały.” I poszła dalej. A ja? Stałam jak zaczarowana, bo to w ogóle nie pachniało jak Stramonio, który był wtedy naszym absolutnym bestsellerem, zresztą do dziś jest 😀
Ten zapach był trudny do uchwycenia. Trochę molekularny, trochę orientalny, ale z jakąś dziwną świeżością, która przecież nie pasowała do tej znanej Stramoniowej słodyczy. I wtedy zobaczyłam: to była Mandragola. Oczywiście, chwilę później wylałam na siebie pół flakonu – wiadomo, musiałam wiedzieć, co się tam wydarzyło. To był jeden z niewielu dni, w których otrzymałam pytanie „Czym pani pachnie?” razy dwa. A ja miałam tylko ochotę odpowiedzieć: „Mandragolą. Ale nie wiem, czy jesteś na to gotowy”. Bo Mandragola nie jest łatwa. Jej otwarcie bywa wręcz trudne- ostre, nieco chłodne, lekko surowe. Ale właśnie w tym kryje się magnetyzm tego zapachu. Nie kokietuje, nie próbuje się przypodobać. To nie jest zapach dla każdego. Jest to jednak perfumowa osobowość, która wymaga czasu, cierpliwości i otwartości. Ale kiedy już rozwinie się na skórze… to jest kosmos. Naprawdę. Robi się ciepło, miękko, zmysłowo. Wychodzi głębia, orientalne nuty tętnią w tle, a wszystko to jest podane z klasą i tajemniczością.
To zapach, który nie krzyczy, ale mówi wszystko. I nie potrzebuje do tego żadnych słów. Może poza jednym:
Doskonały.

To jeszcze nie koniec…

Podałam Wam tu tylko pięć orientalnych kompozycji, ale prawda jest taka, że w zanadrzu mam ich całe mnóstwo.
Choćby taki Vittoriale. Intensywny, z charakterem, szczególnie uwielbiany przez panów za swój wyraźnie skórzany profil. Albo Nero Oud z zieloną mandarynką, która wnosi lekkość i świeżość do tej ciemniejszej bazy. Jest też Tempel. Bursztynowo-kwiatowa magia z konwalią, która pokazuje, że oud potrafi być też delikatny i przestrzenny. I wiele, wiele innych, których tutaj po prostu nie sposób zmieścić. Ale wiesz co?
Może po prostu przyjdziesz i sprawdzisz osobiście?
Serdecznie Cię zapraszamy do naszego butiku – tu zawsze znajdzie się miejsce dla Ciebie… i kilka kropli czegoś absolutnie wyjątkowego 🙂

Magda

Butik Terenzi